Po dwunastu latach funkcjonowania w zero-jedynkowym świecie sportów siłowych miałam potrzebę stworzenia sobie przestrzeni wolnej od planów treningowych, długofalowych celów i idących za tym oczekiwań.
Nie zdążyłam pomyśleć o nowej ścieżce. Nie musiałam takiej nawet przez moment szukać. Ścianka wspinaczkowa, która 1 czerwca wyrosła pod budynkiem Opery Wrocławskiej, była w moim odczuciu jak dinozaur — trochę ekscytowała, trochę straszyła. Ale… jeśli już spotykasz na swojej drodze dinozaura, to jakieś poczucie wyjątkowości chwili ciągnie cię w jego stronę, choćby sam pomysł podchodzenia bliżej nie wydawał się — delikatnie mówiąc — rozsądny.
Ktoś zapytał, czy chciałabym spróbować wspinania z asystą. Nie pamiętam, czy chciałam — pamiętam, że spróbowałam. Ten rodzaj adrenaliny, nieustępliwość Agaty, ambicja, której nie umiem zostawić w domu, ciągnęły nas do samej góry.
Będąc już na dole, zadałam dziewczynom pytanie, czym właściwie jest ta BAZA z ich zielonych koszulek. Już w tamtym momencie myślałam tylko o tym, czy taką ścianę da się zrobić szybciej.
Ścianę na Zerwie dało się zrobić szybciej. Dało się lepiej taktycznie dysponować ciałem, czasem i energią. Ale kiedy Agata wprowadziła do naszej rozmowy kajak… to jakby drugi, większy dinozaur zaszedł mi drogę. A skoro pierwszy wywołał tyle pozytywnych odczuć, chociaż właściwie wlazł na wspólny teren bez uprzedzenia, to wnioskowałam, że od drugiego w sumie wystarczy się nie odgradzać, żeby mógł wnieść w tę historię coś dobrego.
Chciałam też świadomie zadziałać wbrew własnemu schematowi podejmowania decyzji. Tego dnia miałam ochotę na "zobaczymy, co się wtedy stanie".
Stał się wyjazd, pełen wrażeń. Historyczne wypadnięcie z kajaka, pierwsze dla ekipy, jeszcze bardziej pierwsze dla mnie, było mniej straszne, niż moje wyobrażenie o tego typu sytuacji. A co, jeśli każde wyobrażenie działa na takiej zasadzie?